Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i później jeszcze, kiedy mi chodziło o to, żeby nie miała czasu nudzić się ze mną. Wreszcie, co się tyczy zarzutu, jaki możnaby przeciwstawić tej drugiej — niesformułowanej — hipotezie, iż wszystko, co Albertyna zawsze mi mówiła, znaczyło przeciwnie, że jej największe szczęście to życie u mnie, spokój, czytanie, samotność, wstręt do miłości saficznych etc., nie warto nawet zatrzymywać się przy tem. Bo gdyby znowuż Albertyna chciała sądzić o moich uczuciach z tego co mówiłem, dowiedziałaby się rzeczy wręcz sprzecznych z prawdą, skoro chęć rozstania się objawiałem jedynie wtedy, kiedy się nie mogłem bez niej obejść; a jeżeli w Balbec wyznałem jej, że kocham inną kobietę — raz Annę, drugi raz jakąś tajemniczą osobę — uczyniłem to oba razy wówczas, kiedy zazdrość wskrzesiła we mnie miłość do Albertyny. Słowa nie odbijały zatem zgoła moich uczuć. Jeżeli czytelnik odczuwa to zbyt słabo, to dlatego, że jako opowiadający, przedstawiam mu swoje uczucia równolegle z powtórzeniem moich słów. Ale gdybym mu taił te uczucia i gdyby znał tylko słowa, postępki moje, tak słaby mające z niemi związek, zrobiłyby na nim często wrażenie dziwacznych wyskoków. wzdąłby mnie niemal za warjata. Proceder ów nie byłby zresztą o wiele fałszywszy od tego który obrałem, obrazy bowiem, które pobudzały moje czyny, tak różne od tych, które się malowały w moich słowach, były w owej chwili bar-