Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 01.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i że drogo trzebaby mu płacić za to aby tu zamieszkał. Skarżyli się na to zimno dlatego, że się dopiero zaczęło i że jeszcze do niego nie przywykli; ale we mnie, z tego samego powodu, wzniecało ono radość, wraz z bezwiednem wspomnieniem pierwszych zimowych wieczorów, kiedy wróciwszy niegdyś z podróży, szedłem do café concert, aby znów skosztować zapomnianych rozkoszy Paryża. Toteż, rozstawszy się z dawnym kolegą, nucąc wbiegałem na schody i wracałem do mieszkania. Ciepła pora, pierzchając, zabrała ze sobą ptaki. Ale zastąpili je inni muzycy, niewidzialni, wewnętrzni. I oczerniony przez Blocha lodowaty wiatr, dmący rozkosznie przez nieszczelne drzwi, witały z uniesieniem — jak ptaki leśne witają piękne letnie dnie — bez końca refreny Fragsona, Mayola lub Paulusa. Albertyna wychodziła naprzeciw mnie na korytarz. „Czekaj, pójdę się rozebrać, a tymczasem przyślę ci Annę; wpadła na chwilę, żeby ci powiedzieć dobranoc“. I nie zdjąwszy jeszcze szarego woala zwisającego z szynszylowego toczka (dałem go jej w Balbec) znikała w swoim pokoju, tak jakby odgadła, że Anna, czuwająca nad nią z mojego zlecenia, miała, podając mi szczegóły, wspominając o spotkaniu znajomej osoby, wprowadzić coś konkretnego w mgliste regiony, będące terenem spaceru, który im zajął cały dzień a którego nie umiałem sobie wyobrazić.
Wady Anny zaakcentowały się; nie była już ta-