Strona:Marcel Proust - Wpsc05 - Sodoma i Gomora 02-03.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

patrzałem na jego zalaną słońcem fasadę, która zjawiła się przed memi oczami; wysiadłem, aby spojrzeć na nią jedynie przez uprzejmość dla Albertyny. Mimo to, uważałem, że wielki impresjonista przeczy samemu sobie; czemu ten fetyszyzm objektywnej wartości architektury, nie uwzględniający przeobrażenia kościoła w zachodzie słońca?
— Nie, stanowczo — rzekła Albertyna — nie lubię go, lubię jego nazwę: „pyszny“. Ale trzeba się będzie zapytać Brichota, czemu Saint-Mars nazywa się „le Vêtu“. Pojedziemy tam następnym razem, prawda? — rzekła, patrząc na mnie czarnemi oczami, na które toczek zsunął się jak niegdyś „polo“. Woal bujał. Wsiadłem z nią do auta, szczęśliwy że jutro mamy jechać razem do Saint-Mars. W ów gorący czas, kiedy myślało się tylko o kąpieli, dwie starożytne rdzawe wieże, kryte rombami dachówek, lekko pochylone i jakby drgające, robiły wrażenie starych śpiczastych ryb, inkrustowanych łuską, omszonych i rudych, wznoszących się bez ruchu w przeźroczystej i błękitnej wodzie. Opuszczając Marcouville, dla zyskania na czasie, skręciliśmy w boczną drogę, przy której, na skrzyżowaniu, znajdowała się ferma. Czasem Albertyna prosiła aby się zatrzymać i posyłała mnie abym przyniósł do auta coś do picia, calvadosu lub jabłecznika, który, jak upewniano, nie miał się pienić a który obryzgiwał nas całych pianą. Siedzie-

93