Strona:Marcel Proust - Wpsc05 - Sodoma i Gomora 02-03.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wydawała poza tem łkania szybkie jak bulgot strumienia. Łagodniejsza Celesta zalecała jej spokój, ale kiedy Marja wyszeptała jedyne wiersze, jakie umiała: Ici bas tous les lilas meurent, Celesta nie mogła się wstrzymać i łzy polały się po jej twarzy bzowego koloru; sądzę zresztą, że zapomniały o mnie jeszcze tego wieczora). Następnie, w kolejce, mimo wszystkich ostrożności, spotkałem pana de Cambremer, który na widok moich kuferków zbladł, bo liczył na mnie na pojutrze; zniecierpliwił mnie ostatecznie, chcąc mnie przekonać, że moje duszności wynikają z odmiany pogody i że październik będzie dla nich doskonały; zapytał wreszcie, czy w każdym razie „nie mógłbym odłożyć wyjazdu na tydzień“, zwrot, którego głupota nie wprawiła mnie we wściekłość może jedynie dlatego, że to, co mi proponował, zadawało mi ból. I podczas gdy mówił do mnie, drżałem za każdą stacją, że się zjawią — straszliwsi od Heribalda lub Guiscarda — p. de Crécy błagający o zaproszenie go na obiad, lub jeszcze groźniejsza pani Verdurin ze swemi zaproszeniami. Ale to się miało zdarzyć aż za parę godzin. Nie doszedłem jeszcze do tego punktu. Miałem stawić czoło jedynie rozpaczliwym lamentom dyrektora. Spławiłem go, bo się bałem, że nawet szept jego gotów jest obudzić mamę. Zostałam sam w pokoju, w tym samym zbyt wysokim pokoju, gdzie byłem tak nie-

277