Strona:Marcel Proust - Wpsc05 - Sodoma i Gomora 02-03.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zywam, w tem przeklętem życiu wojskowem człowiek nabiera plugawych manjer), co za gratka, że pana widzę. Nie mam co robić z wieczorem, błagam, chodźmy gdzie razem. Zostaniemy tutaj, jeżeli pan woli, albo popływamy łódką, albo będziemy muzykowali, co tylko pan chce.
Powiedziałem, że muszę wracać na obiad do Balbec; miał ochotę abym go zaprosił, ale nie zrobiłem tego.
— Ale skoro panu tak spieszno, poco pan przyszedł?
— Przynoszę panu list barona.
W tej chwili wesołość Morela pierzchła, twarz mu się skurczyła.
— Jakto! jeszcze tutaj mnie ściga! Więc ja jestem niewolnik? Drogi panie, niech pan będzie poczciwy. Nie otwieram listu. Powie pan, że mnie pan nie zastał.
— Czy nie lepiej otworzyć, zdaje mi się że tam jest coś ważnego.
— Ale nie! pan nie zna kłamstw, piekielnych sztuczek tego starego plugawca. To finta wymyślona na to, żebym poleciał do niego. Ale nie, nie pójdę, chcę mieć spokój dzisiaj.
— Ale przecież on ma pojedynek jutro? — spytałem, sądząc że Morel jest świadomy rzeczy.
— Pojedynek? — odparł zdumiony. — Nie wiem

177