Strona:Marcel Proust - Wpsc05 - Sodoma i Gomora 02-03.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kalambur Cottarda sprowadził subtelny uśmiech na wargi księżnej Szerbatow.
— Z naszym profesorem gryząca ironia doskonałego sceptyka nigdy nie traci swoich praw — rzekła uprzejmie, aby okazać, że „dowcip“ lekarza nie przeszedł niezauważony.
— Mędrzec jest z konieczności sceptykiem — odparł doktór. „Cóż ja wiem“? gnoti seauton, powiadał Sokrates. To bardzo słuszne, nadmiar we wszystkiem jest wadą. Ale głupieję z podziwu, kiedy pomyślę, że to wystarczyło, aby przechować imię Sokratesa do naszych czasów. Cóż takiego jest w tej filozofji? Ostatecznie, nie wiele. Kiedy się pomyśli, że Charcot i inni dokonali prac tysiąc razy wybitniejszych — i które przynajmniej opierają się na czemś — zanik reakcji źrenic jako objaw paraliżu postępowego — i że ich prawie że zapomniano! W rezultacie, Sokrates, to nie żadna nadzwyczajność. To są ludzie, którzy nie mieli nic do roboty, pędzili życie przechadzając się i bawiąc w dysputy. To tak jak Chrystus: „Kochajcie się nawzajem“, to bardzo ładne.
— Mój drogi — prosiła pani Cottard.
— Oczywiście, żona protestuje, to są wszystko neuropatki.
— Ależ mężusiu, nie jestem neuropatką — szepnęła pani Cottard.
— Jakto! nie jest neuropatka! kiedy syn jest

154