Strona:Marcel Proust - Wpsc05 - Sodoma i Gomora 02-03.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie uskuteczniał mnożenie kilometrów licząc je panu de Charlus, w zamian za to, kiedy chodziło o zdanie rachunków swojej władzy, dzielił przez sześć to co zarobił. W rezultacie, przedsiębiorstwo, myśląc że albo już nikt nie jeździ na spacer w Balbec (co o tej porze było prawdopodobne), albo że zachodzi ewentualność kradzieży, uznało, w obu wypadkach, że najlepiej będzie odwołać szofera do Paryża, gdzie zresztą też nie wiele było roboty. Pragnieniem szofera było uniknąć o ile możebne martwego sezonu. Wspomniałem — czegom nie wiedział wówczas a czego świadomość oszczędziłaby mi wielu zgryzot — że on był bardzo blisko z Morelem, mimo iż nigdy nie zdradzili że się znają. Począwszy od dnia kiedy odwołano szofera (nie wiedząc jeszcze, że on znajdzie sposób aby nie pojechać), musieliśmy poprzestać na spacerach najętym powozem, lub czasem wierzchem dla rozerwania Albertyny, która lubiła jazdę konną. Powozy były liche. „Co za gruchot!“ — mówiła Albertyna. Często byłbym zresztą wolał być w powozie sam. Nie chcąc określać sobie daty, pragnąłem aby się skończyło owo życie, które winiłem że mnie okrada nietyle z pracy ile z przyjemności. Ale zdarzało się również, że przyzwyczajenia, które mnie wiązały, znikały nagle, najczęściej kiedy jakiś dawny ja, żądny życia i wesela, zastępował na chwilę obecne ja. Odczułem

115