Strona:Marcel Proust - Wpsc05 - Sodoma i Gomora 02-02.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wiatrem od morza z ową głębią, jaką Beethoven tak dobrze oddał w Fideliu, kiedy jeńcy oddychają wreszcie „ożywczem powietrzem“. Co do niej samej, sądziłem, że złoży na moim policzku swoje wąsate wargi. „Jakto, pan lubi Chopina? On lubi Chopina, on lubi Chopina“, wykrzyknęła namiętnie i przez nos, tak jakby powiedział: „Jakto, pan zna także panią de Franquetot?“ z tą różnicą, że moje stosunki z panią de Franquetot byłyby jej głęboko obojętne, podczas gdy moja znajomość Chopina wtrąciła ją w rodzaj artystycznej ekstazy. Hipersekrecja gruczołów ślinowych nie wystarczała już. Nie próbując nawet zrozumieć roli Debussy’ego w odrodzeniu Chopina, uczuła tylko, że mój sąd jest przychylny. Ogarnął ją entuzjazm muzyczny. „Elodjo! Elodjo! on lubi Chopina? — piersi jej wzdęły się, zatrzepotała rękami. „Och, ja to zaraz uczułam, że pan jest muzyk w duszy — wykrzyknęła. Ja rozumiem, pan, taki hhartysta, że pan to kocha. To takie piękne!“ I głos jej stał się tak żwirowaty, jak gdyby, dla wyrażenia zapału dla Chopina, napełniła, wzorem Demostenesa, usta wszystkiemi kamykami całej plaży. Wreszcie nastąpił odpływ, sięgając aż do woalki, której margrabina nie miała czasu zabezpieczyć i która zwilgła, poczem margrabina haftowaną chusteczką otarła ślinę, którą zrosiło jej wąsy wspomnienie Chopina.
— Mój Boże — rzekła pani de Cambremer-Le-

42