Strona:Marcel Proust - Wpsc05 - Sodoma i Gomora 02-02.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Muszę zapytać Le Sidanera, co on myśli o Poussinie — rzekł adwokat. — To odludek, mruk, ale ja go umiem pociągnąć za język.
— Zresztą — ciągnęła pani de Cambremer — nienawidzę zachodów słońca, to romantyzm, to opera! Dlatego nie cierpię domu teściowej, z jego południowemi roślinami. Zobaczy pan, to wygląda jak park w Monte-Carlo. Wolę raczej pańskie wybrzeże. To smutniejsze, szczersze; jest tu mała dróżka, skąd się nie widzi morza. W dżdżyste dnie, niema tam nic prócz błota — to cały świat! Podobnie w Wenecji nienawidzę Canale Grande, a nie znam nic bardziej wzruszającego jak małe uliczki. Zresztą, to kwestja atmosfery.
— Ale — rzekłem, czując iż jedynym sposobem zrehabilitowania Poussina w oczach pani de Cambremer jest powiadomić ją, że Poussin stał się znów modny — pan Degas upewnia, że nie zna nic równie pięknego jak Poussiny w Chantilly.
— A? Nie znam Poussinów w Chantilly — rzekła pani de Cambremer, która nie chciała być innego zdania niż Degas — ale mogę mówić o tych co są w Luwrze, istne ohydy.
— On je także niezmiernie podziwia.
— Muszę je obejrzeć jeszcze raz. Wszystko to już zatarło mi się trochę w głowie — odparła po chwili milczenia, tak jakby przychylny sąd, jaki miała z pewnością niebawem wydać o Poussinie, miał za-

34