Strona:Marcel Proust - Wpsc05 - Sodoma i Gomora 02-02.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mi, że pan wie wszystko. Czy to nie jest właśnie chwila...
— Nie, to jest chwila żeby jeść — przerwała pani Verdurin, widząc że obiad się przeciąga.
— A, dobrze! — odparł Skandynawczyk, spuszczając głowę w talerz ze smutnym i zrezygnowanym uśmiechem. — Ale muszę pani zwrócić uwagę, że pozwoliłem sobie na ten kwestjonarjusz — przepraszam, na tę kwestę — dlatego że mam jutro wrócić do Paryża na obiad w la Tour d’Argent albo w Hôtel Meurice. Mój kolega — francuski — pan Boutroux ma nam mówić o seansach spirystycznych — przepraszam, o spirytualjach, które kontrolował.
— Nieświetna jest ta restauracja la Tour d’Argent — rzekła pani Verdurin zniecierpliwiona. — Zdarzało mi się tam jeść fatalnie.
— Ale czy ja się mylę, czy też żywność, którą się jada u pani, jest najwytworniejszą kuchnią francuską?
— Mój Boże, nie jest szczególnie zła — odparła pani Verdurin ułagodzona. — A jeżeli pan przyjdzie na przyszłą środę, będzie lepsza.
— Ale ja jadę w poniedziałek do Algieru, a stamtąd na Przylądek Dobrej Nadziei. I kiedy będę na Przylądku Dobrej Nadziei, nie będę już mógł spotkać mego znakomitego kolega, przepraszam, nie będę mógł spotkać mego konfratra.

223