Strona:Marcel Proust - Wpsc05 - Sodoma i Gomora 02-02.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dało się jej wzruszające, że on proteguje skrzypka.
— Wygląda inteligentnie — rzekła.
— Jest nawet pełen werwy, jak na człowieka już starszego.
— Starszego? Ależ on nie wygląda na starszego; niech pan patrzy, jaki włos pozostał młody.
(Od paru lat, bezimienni wynalazcy, którzy lansują mody literackie, zaczęli używać słowa „włos“ w liczbie pojedyńczej, i wszystkie osoby na długość promienia pani de Cambremer mówiły „włos“ — nie bez afektowanego uśmiechu. Obecnie mówi się jeszcze „włos“, ale z nadużycia liczby pojedyńczej odrodzi się liczba mnoga).
— Co mnie zwłaszcza interesuje w panu de Charlus — dodała — to że czuje się u niego wrodzony dar. Powiem panu, że ja mało cenię wiedzę. To, czego się można nauczyć, nie interesuje mnie. (Słowa te nie są w sprzeczności ze swoistemi walorami pani de Cambremer, które były wybitnie naśladowane i nabyte. Ale właśnie jedną z rzeczy, które należało wiedzieć w owym czasie, było to, że wiedza jest niczem i że nie waży ani źdźbła wobec oryginalności. Pani de Cambremer nauczyła się — jak wszystkiego innego — tego, że nie trzeba się niczego uczyć.) — Dlatego — rzekła — Brichot, który ma swoje ciekawe strony (bo ja nie gardzę pewną soczystą erudycją), interesuje mnie o wiele mniej.

220