Strona:Marcel Proust - Wpsc05 - Sodoma i Gomora 02-02.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ślało się o nazwach normandzkich miasteczek, co do których etymologji nasz proboszcz się mylił, ponieważ chłopi, źle wymawiając lub fałszywie rozumiejąc normandzkie lub łacińskie słowo, utrwalili w jakimś barbaryzmie — znajdującym się już w cartulariach, jakby powiedział Brichot — fałsz i błąd wymowy.
Życie w tych starych miasteczkach bywa zresztą bardzo przyjemne, a pan de Cambremer musiał mieć swoje zalety; bo, o ile było naturalną rzeczą u matki że stara margrabina wolała syna od synowej, godne uwagi było, że, mając kilkoro dzieci — z tych bodaj dwoje lub troje dość udanych oświadczała często, iż margrabia był, jej zdaniem, ozdobą rodziny. W ciągu krótkiego czasu, który spędził w wojsku, koledzy, uważając że Cambremer jest za długie, dali mu przydomek Cancan, na który zresztą nie zasłużył niczem. Umiał uświetnić obiad, na który go zaproszono, powiadając w momencie ryby (choćby była nieświeża) lub pieczystego: „Bagatela, ależ to piękna sztuka!“ I żona jego, która wchodząc w dom Cambremerów, przejęła wszystko, co jej się zdawało „stylem“ owego świata, dostrajała się do tonu przyjaciół męża (a może starała się mu podobać, jak kochanka), tak jakby niegdyś brała udział w jego kawalerskiem życiu, mówiąc o nim swobodnie do oficerów: „Zaraz zjawi się Cancan. Cancan pojechał do Balbec,

194