Strona:Marcel Proust - Wpsc05 - Sodoma i Gomora 02-01.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

obudzenia jej i — jeżeli się już obudziła — obawę że mnie nie słyszała i że się nie śmie poruszyć; i natychmiast potem, niby odzew drugiego instrumentu, oznajmiającą mi jej przybycie i wróżącą spokój. Nie śmiałem się zbliżyć do tej ściany, bardziej niż do fortepianu, na którymby babka grała i który drgałby jeszcze od jej dotknięcia. Wiedziałem, że mógłbym pukać teraz, nawet silniej, że nic nie mogłoby jej już obudzić, że nie usłyszałbym żadnej odpowiedzi, że babka jużby nie przyszła. I nie prosiłem o nic więcej Boga, jeżeli istnieje niebo, jak o to, aby móc zapukać trzy razy w tę ścianę trzema lekkiemi uderzeniami, które babka poznałaby wśród tysiąca i na które odpowiedziałaby również trzema, mówiącemi: „Nie niepokój się, mała myszko, rozumiem że się niecierpliwisz, ale ja przyjdę“, i żebym mógł tam z nią zostać całą wieczność, która nie byłaby zbyt długa dla nas dwojga.
Dyrektor przyszedł spytać, czy nie zechcę zejść. Na wszelki wypadek, czuwał nad moją „lokatą“ w jadalnej sali. Nie widząc mnie, zląkł się, czym nie miał ataku dawnych duszności. Miał nadzieję, że to jest tylko mała „angina gardła“ i upewnił mnie, iż słyszał, że ustępuje od tego co on nazywał „kaliptus“.
Oddał mi list od Albertyny. Nie miała przyjechać tego roku do Balbec, ale zmieniwszy projekty,

213