Strona:Marcel Proust - Wpsc05 - Sodoma i Gomora 02-01.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

starczały, aby stworzyć cały żywy obraz i jakby historyczną scenę. Ponieważ zresztą umarł niebawem, a za życia zaledwie go widziałem, stał się dla mnie tak bardzo figurą z historji — bodaj z historji „światowej“ — że zdarza mi się zdziwić, gdy pomyślę, że jego siostra i siostrzenica należą do moich znajomych.
Podczas gdyśmy schodzili w dół, wstępowała po schodach z wyrazem zmęczenia, z którym jej było do twarzy, kobieta wyglądająca na lat czterdzieści, mimo że ich miała więcej. Była to księżna d’Orvilliers, naturalna córka (jak mówiono) księcia Parmy, której słodki głos barwił się lekkim austrjackim akcentem. Posuwała się, wysoka, pochylona, w białej jedwabnej sukni w kwiaty, pozwalając swojej czarującej, pulsującej i zmęczonej piersi dyszeć poprzez rząd djamentów i szafirów. Potrząsając głową niby królewska klacz, której zawadzałaby uprząż nabijana perłami bezcennej wartości i uciążliwej wagi, wodziła swoje słodkie i urocze spojrzenia, których błękit, w miarę zużycia, nabierał jeszcze więcej słodyczy. Idąc, żegnała większość odchodzących przyjacielskiem skinieniem głowy.
— O ładnej godzinie przychodzisz, Paulinko! — rzekła księżna Oriana.
— Och, tak, bardzo żałuję. Ale doprawdy, nie było fizycznej możliwości — odparła księżna d’Orvilliers, która przejęła od Oriany ten rodzaj wyrażeń,

145