Strona:Marcel Proust - Wpsc05 - Sodoma i Gomora 02-01.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ale ponieważ, przeciwnie, nie miała im nic do powiedzenia, przeto, z chwilą gdy się zjawili przed nią, przerywała jedynie na chwilę, nie wstając, błahą rozmowę z dwiema księżniczkami krwi i z ambasadorową i dziękowała, mówiąc: „To bardzo ładnie z pana (pani) strony“... Nie aby uważała, że gość, przychodząc, dał dowód uprzejmości, ale aby podkreślić własną uprzejmość; poczem, ciskając go z powrotem w rzekę, dodawała zaraz: „Zastanie pan księcia Gilberta u wejścia do ogrodu“, tak że gość szedł zwiedzać i zostawiał ją w spokoju. Niektórym nawet nie mówiła nic, pokazując im poprostu — swoje cudowne onyksowe oczy, tak jakby się przyszło jedynie na wystawę drogich kamieni.
Najbliższą osobą, mającą wejść tuż przedemną, był książę de Châtellerault.
Zmuszony odpowiadać na wszystkie uśmiechy, na wszystkie skinienia dłoni, które płynęły ku niemu z salonu, młody książę nie zauważył kamerdynera; ale ten poznał go odrazu. Za chwilę miał usłyszeć nazwisko, które tak pragnał poznać. Pytając przedwczorajszego „Anglika“ jak go ma oznajmić, lokaj był nietylko wzruszony, ale czuł się niedyskretny, niedelikatny. Miał wrażenie, że zdradzi całemu światu (nie domyślającemu się absolutnie niczego) sekret, który ośmiela się oto podchwycić i ogłosić publicznie. Słysząc odpowiedź gościa: „Książę de Châtellerault“, uczuł przypływ takiej dumy, że na

10