Strona:Marcel Proust - Wpsc04 - Strona Guermantes 02-02.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dym sądził, że księstwo Błażejowie już za chwilę będą wracali, uznałem za praktyczniejsze ulokować się na schodach. Żałowałem trochę swojego pobytu na wysokościach. Ale o tej porze — było już po śniadaniu — żal mój miał mniej racyj, bo nie byłbym widział — jak widziałem rano — mikroskopijnych figurek, jakimi stawali się na odległość lokaje z pałacu Bréquigny, wstępujący powoli po stromem zboczu z piórkiem do okurzania w ręce, między szerokiemi przeźroczystemi płatami miki, tak przyjemnie odcinającemi się na czerwonych blankach.
W braku pola do kontemplacyj geologicznych, przerzuciłem się na kontemplacje botaniczne; poprzez okienice patrzałem na drzewko księżnej i na jej szacowaną roślinę, wystawiane na dziedzińcu z tą samą wytrwałością, z jaką się oprowadza panny na wydaniu; i zadawałem sobie pytanie, czy nieprawdopodobny owad zjawi się opatrznościowym trafem, aby odwiedzić gotowy na jego przyjęcie samotny słupek. Ciekawość ośmielała mnie trochę; zeszedłem aż na parter, do okna również otwartego, z okienicami zamkniętemi tylko do połowy. Słyszałem wyraźnie gotującego się do wyjścia Jupiena, który nie mógł mnie dojrzeć przez storę, za którą stałem nieruchomy. Naraz cofną-

222