Strona:Marcel Proust - Wpsc04 - Strona Guermantes 02-02.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Będziesz ty cicho — ryknął książę. Poczem, obracając się do Swanna: — Co to za szczęście, że on żyje. Odzyska pomału siły. Żyje po takim ataku! To już świetnie. Nie można żądać wszystkiego naraz. To nie musi być przykre, taka mała lewatywka z kamforą.
I książę, zacierając ręce, mówił:
— Żyje, żyje, czego chcieć więcej! Po tem co on przeszedł, to już wcale ładnie. Pozazdrościć takiej żywotności. Haha, ci chorzy, chodzi się koło nich, nie to co z nami. Dziś rano hultaj kucharz zrobił mi baraninę z sosem béarnaise, kapitalną, przyznaję, ale właśnie dlatego tyle zjadłem, że mi dotąd leży w żołądku. Co nie przeszkadza, że nikt nie przysyła dowiadywać się o moje zdrowie, jak o tego drogiego Amaniana. Zanadto się o niego dowiadują. To go męczy. Trzeba mu dać wytchnąć. Zabija się tego człowieka, posyłając do niego co chwila.
— No i co — rzekła księżna do odchodzącego lokaja — prosiłam, żeby przyniesiono tę opakowaną fotografję, którą przysłał pan Swann.
— Proszę księżnej pani, to takie wielkie, że nie wiedziałem czy to przejdzie przez drzwi. Zostawiliśmy w sieni. Czy księżna pani każe przynieść?
— Więc nie, powinniście mi byli powiedzieć; ale

203