Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dzo trudno jest się rozbudzić. Podobny majtkowi, dobrze widzącemu brzeg, gdzie ma uwiązać barkę, wstrząsaną jeszcze przez fale, chciałem sprawdzić godzinę i wstać, ale sen zagarniał co chwila z powrotem moje ciało; lądowanie było trudne, i zanim wstałem aby wziąć zegarek i skonfrontować godzinę z tą, którą wskazywało bogactwo materjałów jakiemi rozporządzały moje zmęczone nogi, opadłem jeszcze parę razy na poduszkę.
W końcu ujrzałem jasno: „druga popołudniu!”. Zadzwoniłem, ale natychmiast zagarnął mnie sen, który tym razem miał być nieskończenie dłuższy, jeżeli mam o tem wnosić z wypoczynku i wizji olbrzymiej nocy, jakie budząc się zastałem. Jednakże przebudzenie to spowodowała Franciszka, której wejście sprowadził znowuż mój dzwonek. Ten nowy sen, który wydał mi się o wiele dłuższy od tamtego i dał mi tyle spokoju i zapomnienia, trwał ledwie pół minuty.
Babka otworzyła drzwi do mego pokoju, zadałem jej parę pytań tyczących rodziny Legrandin.
Nie dość powiedzieć, żem odzyskał spokój i zdrowie, bo to co w wilję dzieliło je odemnie, było czemś więcej niż prostą odległością; musiałem całą noc walczyć z przeciwną falą; a potem nietylko znalazłem się w pobliżu nich, weszły z powrotem we mnie. W ściśle określonych i jeszcze nieco bolesnych punktach mojej próżnej głowy, która pewnego dnia strzaska się, pozwalając myślom wymknąć

85