Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

możliwe. Ale na Wielkanoc, tak!” I Aimé trącił mnie lekko w ramię, powiadając: „Widzi pan, pokazuję panu dokładnie, jak on to zrobił”; czy że mu pochlebiła poufałość znacznej figury, czy abym lepiej mógł ocenić, z całą świadomością rzeczy, wartość tego argumentu i przyczyn naszych nadziei.
Nie bez lekkiego wstrząsu w sercu, na pierwszej liście gości ujrzałem słowa: „Simonet z rodziną.” Miałem w sobie stare marzenia, datujące z czasu mego dzieciństwa, w których całą czułość będącą w mojem sercu, doznawaną przez nie ale z niego nie wyodrębioną, przynosiła mi istota możliwie najbardziej odemnie różna. Jeszcze raz sfabrykowałem tę istotę, posługując się w tym celu nazwiskiem Simonet i wspomnieniem harmonji panującej między młodemi ciałami, które widziałem rozwijające się na plaży, w sportowej procesji, godnej antyku i Giotta. Nie wiedziałem, która z tych dziewcząt jest panną Simonet, czy wogóle która z nich się tak nazywa; ale wiedziałem, że panna Simonet mnie kocha i że spróbuję, dzięki Robertowi, zapoznać się z nią. Na nieszczęście, Saint-Loup zmuszony był wracać codzień do Donciéres, uzyskawszy przedłużenie urlopu tylko pod tym warunkiem; ale wierzyłem, że jeżeli nie przyjaźń dla mnie, to sama ciekawość wystarczy, aby go odciągnąć od wojskowych obowiązków. Liczyłem na ten zmysł badacza ludzkiej natury, który tak często — nawet bez widzenia osoby o której była mowa, z samego

64