Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i pienistą, jaka wyobraża warstwę śniegu na szkłach Gallé.
Niebawem, dnie stały się krótsze; w chwili gdym wchodził do pokoju, fioletowe niebo zdawało się napiętnowane sztywnym, geometrycznym, przejściowym, płomiennym kształtem słońca (podobnym do cudownego znaku, do jakiejś mistycznej zjawy), nachylało się ku morzu na zawiasach widnokręgu niby święty obraz nad wielkim ołtarzem, gdy rozmaite części zachodu, wystawione w szybach niskich mahoniowych szaf bibliotecznych biegnących wzdłuż ściany i wiążących się w mojej myśli z cudownym obrazem od którego się oderwały, wyglądały niby rozmaite sceny, które jakiś stary mistrz wykonał niegdyś dla bractwa na relikwiarzu i których pojedyńcze skrzydła wystawia się obok siebie w sali muzealnej, tak iż jedynie wyobraźnia zwiedzającego przywraca je na ich miejsca na nastawie ołtarza.
W kilka tygodni później, kiedym wracał do siebie, słońce już zaszło. Czerwona przepaska nieba — podobna tej, jaką widywałem w Combray nad Kalwarją wracając ze spaceru, kiedym się gotował zajść przed obiadem do kuchni — widniała nad morzem zwartem i ściętem niby auszpik z mięsa. A potem znów, nad morzem już zimnem i błękitnem jak ryba zwana mulet, niebo miało ten sam różowy kolor co łosoś, którego za chwilę każemy sobie podać w Rivebelle. Widoki te zaostrzały przyjemność, jaką mi sprawiało przebrać się poto aby

58