Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

downej alchemji, przepuścić przez swoje niewysłowione cząsteczki ideę mego istnienia, jakąś sympatię dla mojej osoby, że ja sam mógłbym kiedyś zająć miejsce pośród nich, w orszaku którym ciągnęły wzdłuż morza, — ta myśl zdawała się mieścić w sobie sprzeczność równie nierozwiązalną, co gdybym, przed jakimś starożytnym fryzem lub freskiem wyobrażającym pochód, uważał za możliwe, ja, widz, zająć miejsce między boskiemi celebrantkami jako ich kochanek.
Szczęście poznania tych dziewcząt było tedy nieziszczalne. Zapewne, nie byłoby to pierwsze tego rodzaju szczęście, jakiegobym się wyrzekł. Wystarczało mi przypomnieć sobie tylko tyle nieznajomych, które, nawet w Balbec, kazał mi opuścić na zawsze pędem oddalający się powóz. A nawet przyjemność, jaką mi dawała gromadka tak szlachetna jakgdyby się składała z heleńskich dziewic, pochodziła stąd, że miała coś z pierzchania owych mijanych na drodze postaci. Owa ulotność istot nieznajomych nam, wyrywających nas z potocznego życia, w którem znajome kobiety odsłaniają nam w końcu swoje skazy, wprawia nas w ów stan pogoni, gdzie nic nie wstrzymuje już wyobraźni. Otóż, odrzeć nasze przyjemności z wyobraźni, znaczy sprowadzić je do nich samych, do niczego. Ofiarowane przez jedną z owych stręczycielek, któremi zresztą, jak czytelnik widział, nie gardziłem, wyrwane z elementu dającego im tyle odcieni i tyle tajemnicy, dziewczęta te

47