Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/289

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pragnąłem, bom je sobie wyobrażał jedynie smagane burzą i tonące we mgłach, pogoda była tak olśniewająca i stała, że, kiedy Franciszka przychodziła otworzyć okno, mogłem zawsze bez zawodu oczekiwać, iż ujrzę tę samą ścianę słońca złożoną w rogu, o niezmiennym kolorze, mniej wzruszającym jako znak lata, niż martwym jako znamię nieżywej i sztucznej emalji. I podczas gdy Franciszka wyjmowała szpilki z portjer, zdejmowała materje, rozsuwała firanki, odsłaniany przez nią letni dzień zdawał się równie umarły, równie odwieczny, co wspaniała i tysiącletnia mumja, którąby nasza stara służąca ostrożnie odwijała ze wszystkich giezeł, zanim ją ukaże zabalsamowaną w jej złotej szacie.