Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chaliśmy za to co się w niej zdawało zdrowe, jest w istocie jednem z owych chorych stworzeń, czerpiących zdrowie jedynie od innych, jak planety pożyczają swego światła, jak pewne ciała tylko przepuszczają elektryczność.
Ale mniejsza: Anna, jak Rozamonda i Gizela, nawet bardziej od nich, była bądź co bądź przyjaciółką Albertyny, dzielącą jej życie, naśladującą jej wzięcie, tak że pierwszego dnia nie rozróżniłem ich zrazu. Między temi dziewczętami, gałązkami róży, których głównym urokiem było to że się rysowały na tle morza, panowała ta sama wspólnota, co w czasie kiedym ich nie znał i kiedy zjawienie się jednej z nich wzruszało mnie tak mocno, zwiastując iż cała gromadka jest niedaleko. I teraz jeszcze, widok jednej sprawiał mi przyjemność, w którą — w proporcji nie dającej się określić — wchodziło to, że zobaczę niebawem inne, a nawet, jeśli nie przyszły tego dnia, że mogę mówić o nich, być pewnym że się dowiedzą o mojej bytności na plaży.
To już nie był poprostu czar owych pierwszych dni, to była prawdziwa chęć kochania, wahająca się między wszystkiemi, — tak bardzo każda z nich była naturalnem zastępstwem innej. Największym moim smutkiem nie byłoby być porzuconym przez tę z dziewcząt którą wolałem, ale byłbym natychmiast wolał tę co mnie porzuciła, bo złożyłbym w niej całą sumę smutku i marzenia, bujającą między wszystkiemi. A i wówczas opłakiwałbym nie-

269