Przejdź do zawartości

Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie zdawała mi się zewnętrzną realnością, lecz tylko subjektywną przyjemnością. I czułem, że Albertyna tem więcej czyniłaby wszystko co trzeba aby tę przyjemność podtrzymać, im bardziej byłaby nieświadoma tego że jej doznaję.
Przez cały ten powrót, obraz Albertyny, roztopiony w świetle promieniejącem z innych dziewcząt, nie był jedynym który istniał dla mnie. Ale, jak księżyc, będący w ciągu dnia zaledwie białą chmurką o bardziej określonej i stałej formie, nabiera całej swojej mocy z chwilą gdy dzień zgaśnie, tak, za powrotem do hotelu, jedynie obraz Albertyny wzniósł się w mojem sercu i zaczął w niem błyszczeć. Własny pokój wydał mi się nagle nowy. Zapewne, oddawna nie był już owym wrogim pokojem z pierwszego wieczora. Zmieniamy niestrudzenie swoje mieszkanie dokoła siebie; w miarę jak przyzwyczajenie zwalnia nas od czucia, usuwamy szkodliwe składniki koloru, wymiaru i zapachu, objektywizujące naszą przykrość. Nie był to już również pokój, mający jeszcze dość wpływu na moją wrażliwość, nie aby mi kazać cierpieć, ale aby mi dać radość; to już nie była owa kadź pełna pięknych dni, podobna do basenu, gdzie błyszczał lazur rozcieńczony światłem, jakie skupił na chwilę, nieuchwytny i biały niby emanacja upału, odbity i uciekający żagiel; ani też nie był to czysto estetyczny pokój malarskich wieczorów; to był pokój, gdziem spędził tyle dni, że go już nie wi-

241