Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

martwe już liście — dokoła młodych jeszcze twarzy wypadające lub bielejące włosy; tak krótki jest ów promienny poranek, że dochodzi się do tego, iż kocha się tylko bardzo młode dziewczęta, te u których ciało, niby szacowne ciasto, rośnie jeszcze. Są one jedynie falą materji, ciągłą, wciąż ugniataną władnącem niemi przemijającem wrażeniem. Możnaby rzec, że każda jest kolejno małą statuetką wesela, młodzieńczej powagi, przymilności, zdziwienia — modelowaną szczerym, pełnym lecz ulotnym wyrazem. Ta plastyczność daje wiele rozmaitości i wdzięku milusim względom, jakiemi darzy nas młoda dziewczyna. Zapewne, są one nieodzowne i u kobiety, a ta której się nie podobamy, albo która nam nie okazuje że się jej podobamy, przybiera w naszych oczach coś nudno jednostajnego, Ale same te przymilności, począwszy od pewnego wieku, nie dają już owych miękkich falistości twarzy, którą walki życia stwardniły, dając jej na zawsze coś wojującego lub ekstatycznego. Jedna twarz — siłą ciągłego posłuszeństwa, poddającego żonę władzy męża — wydaje się raczej twarzą żołnierza niż kobiety; inna, wyrzeźbiona każdodziennem poświęceniem matki dla dzieci, jest twarzą apostoła. Inna jeszcze, po latach walk i burz, zmienia twarz kobiety — o której płci świadczy jedynie strój — w twarz starego wilka morskiego. I niewątpliwie, względy jakie ma dla nas kobieta, mogą jeszcze, kiedy ją kochamy, usiać nowemi urokami pędzone przy niej godziny. Ale

211