Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nych wieków, dla których rodzaje jeszcze nie uległy rozgraniczeniu i którzy w epicznym poemacie mieszają przepisy rolnicze z teologją.
Ta Anna, która mi się wydawała pierwszego dnia raczej chłodna, była nieskończenie delikatniejsza, serdeczniejsza, subtelniejsza, niż Albertyna, którą otaczała pieczczotliwą i słodką czułością starszej siostry. Siadała w kasynie obok mnie, i umiała — w przeciwieństwie do Albertyny — odmówić tury walca lub nawet, jeżeli byłem zmęczony, wyrzec się pójścia do kasyna, poto aby zajść do mnie do hotelu. W objawach swojej przyjaźni dla mnie, dla Albertyny, miała odcienie, dowodzące uroczej inteligencji serca, płynącej po części może z jej chorobliwego stanu. Umiała zawsze wesołym uśmiechem usprawiedliwić dzieciństwo Albertyny, z naiwną gwałtownością dające wyraz nieodpartej pokusie, jaką dla niej przedstawiały rozrywki ponad które nie umiała, jak Anna, wręcz przełożyć rozmowy ze mną... Kiedy się zbliżała godzina jakiegoś podwieczorku na golfie, jeżeli byliśmy wszyscy razem w tej chwili, Albertyna zbierała się, poczem, zbliżając się do Anny, mówiła: „Anno, na cóż ty czekasz, wiesz że mamy być na golfie.”
— Nie, ja zostanę z nim, odpowiadała Anna, wskazując na mnie. — Ale wiesz, że pani Durieux zaprosiła cię, wołała Albertyna, jakgdyby zamiar Anny zostania ze mną dał się wytłumaczyć jedynie nieświadomością faktu, że jest zaproszona.

193