Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ta co pierwszego dnia śmiała się tak złośliwie: „Żal mi tego starego”, mówiąc o starszym panu muśniętym lekkiemi stopami Anny, podeszła do Albertyny: „Dzień dobry, przeszkadzam państwu?” Zdjęła kapelusz który jej zawadzał, i włosy jej niby jakaś urocza i nieznana roślinność pokrywały jej czoło, w drobiazgowej subtelności swego ulistnienia. Albertyna, może podrażniona tem obnażeniem głowy, nie odpowiedziała nic, zachowała lodowate milczenie, mimo którego tamta została. Ale Albertyna trzymała ją na odległość odemnie, to idąc z nią sama, to znów zbliżając się do mnie, a zostawiając przyjaciółkę w tyle. Aby uzyskać to żeby mnie przedstawiła, musiałem wręcz poprosić Albertyny wobec tamtej. Wówczas, w chwili gdy wymieniła moje nazwisko, na twarzy i w niebieskich oczach owej dziewczyny, która mi się wydała tak okrutna, gdy mówiła: „Biedny stary, żal mi go”, ujrzałem przebłysk serdecznego i przyjaznego uśmiechu, z jakim wyciągnęła do mnie rękę. Włosy miała złociste, i nietylko włosy; bo jeżeli policzki jej były różowe a oczy niebieskie, robiło to wrażenie nieba jeszcze zaróżowionego porankiem, gdzie wszędzie przebija i błyszczy złoto.
Zapalając się natychmiast, powiedziałem sobie, że to jest dziecko nieśmiałe gdy kocha, i że to dla mnie, przez miłość dla mnie, została z nami mimo opryskliwości Albertyny. Musiała się czuć szczęśliwa, mogąc mi wyznać wreszcie tem poczciwem i

183