Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

długich sukniach i wielkich kapeluszach zdawały się należeć do innej ludzkości niż Albertyna. Ona wiedziała bardzo dobrze, kto to jest.
— A, pan zna młode d’Ambresac? Niema co, zna pan ludzi bardzo szykownych. Zresztą, oni są bardzo prości, dodała, tak jakby to były rzeczy sprzeczne z sobą. One są milutkie, ale tak dobrze wychowane, że rodzice nie puszczają ich do kasyna, zwłaszcza z powodu nas, niby że my jesteśmy zanadto skandaliczne. Podobają się panu? Ba, to zależy. Istne białe gąski, to może ma swój wdzięk. Jeżeli pan lubi białe gąski... Zdaje się, że mogą się podobać, skoro jedna już jest zaręczona z margrabią de Saint-Loup. To bardzo martwi młodszą, która się kochała w tymże. Mnie denerwuje sam ich sposób mówienia z zamkniętemi ustami. Przytem ubierają się śmiesznie. Grają w golfa w jedwabnych sukniach! W swoim wieku ubierają się pretensjonalniej, niż starsze kobiety, kiedy się umieją ubrać. Ot, pani Elstir, oto kobieta elegancka.
Odpowiedziałem, że mi się zdaje, iż pani Elstir ubiera się bardzo skromnie. Albertyna zaczęła się, śmiać.
— Ubiera się bardzo skromnie, to prawda, ale ubiera się cudownie, i aby osiągnąć to, co pan nazywa „skromnie”, wydaje szalone pieniądze.
Suknie pani Elstir uchodziły uwagi kogoś, kto nie miał niezawodnego i dyskretnego smaku w sprawach tualety. Brakowało mi tego zmysłu. Elstir

179