Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czułością te, których oczekiwałem od Roberta kiedym go nie znał jeszcze; w owych marzeniach, z których wyrwał mnie chłód pierwszego spotkania, stawiając mnie wobec lodowatej realności, nie mającej być ostateczną. Odkąd dostałem pierwszy list, za każdym razem kiedy w porze śniadania przynoszono pocztę, poznawałem natychmiast list od niego, bo miał zawsze ową drugą twarz, jaką ukazuje dana istota, kiedy jest nieobecna. I niema powodu nie wierzyć, że w jej rysach (charakter pisma) chwytamy duszę indywidualną równie dobrze jak w linji nosa lub barwie głosu.
Siedziałem teraz chętnie przy stole podczas gdy sprzątano, i — o ile to nie był moment w którym mogła przechodzić gromadka moich dziewcząt — już nie patrzałem wyłącznie w stronę morza. Starałem się odnaleźć w rzeczywistości to co widziałem na akwarelach Elstira, lubiłem to jak coś poetycznego; niedbały gest porzuconych nożów, wydęcie zmiętej serwety w którą słońce wszywa kawałek żółtego aksamitu, niedopity kieliszek, lepiej ukazujący w ten sposób szlachetną falistość swoich kształtów, a na dnie jego witrażu, przejrzystego i podobnego do zagęszczenia dnia, resztkę wina ciemnego ale migocącego światłem. Zajmowało mnie przekształcanie się brył, przeobrażenie płynów pod wpływem oświetlenia, skażenie śliwek przechodzących z zielonego w niebieskie i z niebieskiego w złote w nawpół już wypróżnionym kloszu; wędrówkę starych

156