Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

głem mieć inne racje, skoro, po zniknięciu niepokoju, mogłem odnaleźć tylko te nieme profile, nie posiadałem nic innego. Od czasu jak ujrzałem Albertynę, robiłem co dnia w związku z nią tysiące refleksyj, wiodłem z tem com nazywał nią całą wewnętrzną rozmowę, w której kazałem jej pytać, odpowiadać, myśleć, działać. W nieskończonej serji wyrojonych Albertyn następujących we mnie w ciągu godzin, Albertyna realna, ujrzana na plaży, figurowała jedynie na czele, jak „gwiazda” ukazuje się, w długiej serji przedstawień teatralnych, jedynie przez pierwsze wieczory. Ta Albertyna była zadwie sylwetką; wszystko w niej ponadto było ze mnie, tak dalece w miłości wkład pochodzący od nas przeważa — biorąc choćby ilościowo — to co pochodzi od kochanej istoty. I to jest prawda dla miłości najbardziej rzeczywistych. Bywają takie, które mogą nie tylko zrodzić się, ale trwać dokoła lada czego — nawet te, które dostąpiły cielesnej konsekracji. Dawny nauczyciel rysunku mojej babki miał z jakiegoś pokątnego stosunku córkę. Matka umarła wkrótce po narodzeniu dziecka, a profesor rysunku zgryzł się tem tak, że nie długo miał ją przeżyć. W ostatnich miesiącach jego życia, babka i kilka pań z Combray (nigdy wobec profesora nie zrobiwszy nawet aluzji do tej kobiety, z którą zresztą nie żył oficjalnie, mając z nią tylko przelotne stosunki) chciały zabezpieczyć przyszłość dziewczynki w drodze zapewnienia jej dożywotniej renty. Za-

140