Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wracając badawcze spojrzenie swoich przenikliwych oczu, wlepiał je w moją twarz z tą samą powagą, z tem samem nasileniem, co gdyby to był rękopis trudny do odcyfrowania.
Bez wątpienia, gdyby nie te oczy, twarz pana de Charlus byłaby podobna do twarzy wielu przystojnych mężczyzn. Saint-Loup, mówiąc ze mną o innych Guermantach, rzekł kiedyś: „Ba, oni nie mają tej rasy, tego wielkopaństwa w każdym calu, jakie ma wuj Palamed“; potwierdzając, że rasa i arystokratyczna dystynkcja nie są czemś tajemniczem i nowem, lecz polegają na składnikach, które rozpoznawałem bez trudu i bez specjalnego wrażenia. Miałem uczucie, że się rozwiewa jedno z moich złudzeń. Ale daremnie pan de Charlus zamykał hermetycznie wyraz owej twarzy, której lekka warstwa pudru dawała coś z twarzy aktora; oczy jego były niby szczelina, niby strzelnica, której nie mógł zatkać i przez którą, zależnie od punktu z którego się nań patrzało, czuło się nagle strzelający blask jakiejś wewnętrznej machiny palnej, nie zbyt bezpiecznej nawet dla tego, kto, nie będąc całkowicie jej panem, nosiłby ją w sobie, w stanie chwiejnej równowagi i zawsze gotową wybuchnąć. I ten oględny a wciąż niespokojny wyraz jego oczu, z całem zmęczeniem, które dokoła nich, aż do bardzo szerokiego podkrążenia, wyrażało się w tej twarzy, mimo iż tak dobrze ułożonej i zamaskowanej, robił wrażenie jakiegoś incogni-

243