Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

uprzejmości plebejusza. Czasami wyrzucałem sobie, że patrzę na swego przyjaciela jak na dzieło sztuki, to znaczy że przyglądam się grze wszystkich części jego istoty jak gdyby harmonijnie stonowanej przez ogólną ideę, od której były zawisłe, ale której on nie znał: tem samem nie przydawała ona nic własnym jego przymiotom, owej osobistej wartości intelektualnej i moralnej, do której przykładał taką wagę.
A jednak ona była w pewnej mierze ich warunkiem. Dlatego że był paniczem, ta ciekawość umysłowa, te socjalistyczne aspiracje, które mu kazały szukać towarzystwa pretensjonalnych i źle ubranych młodych studentów, miały u Roberta coś naprawdę czystego i bezinteresownego, — czego nie miały u nich. Uważając się za dziedzica ciemnej i samolubnej kasty, starał się szczerze aby mu przebaczyli jego arystokratyczne pochodzenie, które przeciwnie wywierało na nich urok i dla którego szukali jego towarzystwa, udając równocześnie w stosunku do niego chłód a nawet niegrzeczność. Tak doszedł do nadskakiwania ludziom, do których, w myśl socjologji mojej rodziny w Combray, powinienby się odwracać tyłem.
Pewnego dnia, kiedyśmy siedzieli z Robertem na piasku, usłyszeliśmy z płóciennego namiotu wymyślania na nadmiar izraelitów zatruwających Balbec:
— Nie można zrobić dwóch kroków, żeby ich nie spotkać — mówił głos. Nie jestem absolutnie wrogo

207