Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nego miejsca, wznosi przed nami nowe cele, budząc w nas chęć ich dosięgnięcia, nie gorzej niżby to zrobił długi i istotnie przebyty szlak podróży. Kiedy rano słońce wychodziło zza hotelu, odsłaniając przedemną piaski oświetlone aż do pierwszych przypór morza, miałem wrażenie, że mi ukazuje inny stok i zachęca mnie abym dalej, krętą drogą jego promieni, ciągnął nieruchomą i pełną wrażeń podróż, przez najpiękniejsze miejsca kapryśnego krajobrazu godzin. I od tego pierwszego ranka, słońce uśmiechniętym palcem wskazywało mi w oddali owe błękitne wierzchołki morza, nie mające nazwy na żadnej mapie, aż, oszołomione swoją tryumfalną przechadzką po grzmiącej i chaotycznej powierzchni ich grzebieni i przepaści, schroniło się przed wiatrem w moim pokoju, barłożąc się na nieposłanem łóżku, rozrzucając swoje bogactwa na mokrej umywalni, na otwartej walizce, gdzie, przez samą swoją świetność i przez swój niewczesny zbytek zwiększało jeszcze wrażenie nieładu. Niestety, w godzinę później, w wielkiej sali jadalnej — gdyśmy jedli śniadanie i kiedy ze skórzanego bukłaka cytryny rozlewaliśmy parę złotych kropel na dwie sole, które niebawem zostawiły na talerzach pióropusze swoich ości fryzowanych jak pióra i dźwięcznych jak cytra — babka martwiła się, że nie możemy czuć ożywczego tchu morza z powodu przeźroczystej lecz zamkniętej szyby, która nakształt witryny oddzielała nas od plaży, pozwalając nam ją oglądać w całej szerokości,

110