Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 01.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mas. Nawet w domu byłbym się czuł shańbiony mówiąc o Bożem Narodzeniu, mówiłem już tylko o Christmas, co się ojcu wydawało bardzo śmieszne.
Spotykałem na wstępie tylko kamerdynera, który przeprowadziwszy mnie przez kilka salonów, wiódł mnie do malutkiego pustego saloniku, jak gdyby już rozmarzonego błękitnem popołudniem swoich okien. Zostawałem sam w towarzystwie storczyków, róż i fiołków. Podobne osobom czekającym obok nas ale nieznajomym, kwiaty te zachowywały milczenie, które ich indywidualność rzeczy żywych czyniła tem bardziej przejmującem, i chłonęły ze drżeniem ciepło żarzącego się węgla, troskliwie ułożonego za kryształową szybą, w białej marmurowej misie, w którą osypywały się od czasu do czasu jego niebezpieczne rubiny.
Siadałem, ale wstawałem spiesznie słysząc otwierające się drzwi; był to tylko drugi lokaj, potem trzeci, a mizernym rezultatem ich daremnie alarmujących wędrówek było dodanie węgla do ognia lub wody do wazonów. Odchodzili, i znów zostawałem sam, skoro się zamknęły drzwi, które pani Swann miała wkońcu otworzyć. I z pewnością mniej byłbym wzruszony w czarodziejskiej grocie, niż w tym saloniku, gdzie ogień zdawał mi się narzędziem przeobrażeń, niby w laboratorjum Klingsora. Rozlegał się nowy odgłos kroków, nie wstawałem; to pewno znów lokaj; ale to był pan Swann.

154