Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 03.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czuwa zrazu nie pojmując jej przyczyny, nie rozumiejąc że nic z zewnątrz jej nie tłumaczy.
Tak patrzyłem na drzewa z niespokojną czułością, która je przerastała i która bez mojej wiedzy biegła ku arcydziełu przechadzających się kobiet, zjawiających się wśród tych drzew codziennie przez kilka godzin, Skierowałem się ku alei des Acacias. Mijałem gęstwinę, w której ranne światło przycinało drzewa, układając z nich nowe grupy, splatając różne gałęzie i układając bukiety. Światło przyciągało zręcznie do siebie dwa drzewa; wspomagając się potężnemi nożycami promieni i cienia, odcinało każdemu z nich połowę pnia i gałęzi; zespalając z sobą pozostałe połowy, czyniło z nich bądź jeden filar cienia, ograniczonego słonecznym kręgiem, bądź jedno widmo światła, którego sztuczny i drżący kontur okalała sieć czarnego cienia.
Kiedy promień słońca złocił najwyższe gałęzie, zdawało, się iż skąpane w lśniącej wilgoci wyłaniają się same z płynnej i szmaragdowej atmosfery, w której las kąpał się niby w morzu. Bo drzewa dalej żyły własnem życiem i kiedy nie miały już liści, lśniło się ono tem piękniej na pokrowcu zielonego aksamitu otulającym ich pnie, lub w białej emalji kul jemioły rozsianych na szczycie topoli, okrągłych jak słońce i księżyc w Stworzeniu Michała Anioła. Ale zmuszone od tylu lat, mocą

245