Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 03.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na wiecznej i słonej mgle. Wówczas, w burzliwe i łagodne wieczory lutowe, wiatr, podsuwający memu sercu, którem wstrząsał nie mniej silnie niż kominkiem w moim pokoju, projekt podróży do Balbec, kojarzył we mnie żądzę gotyckiej architektury z pragnieniem burzy morskiej.
Byłbym chciał zaraz nazajutrz wsiąść do pięknego i szlachetnego pociągu pierwsza dwadzieścia dwie. Tej godziny odjazdu nie mogłem nigdy bez wzruszenia ujrzeć w reklamach kolejowych, ani w anonsach wycieczek okrężnych; miałem uczucie, że się ona wcina smakowicie w określony punkt popołudnia, że jest niby tajemniczy znak, od którego począwszy, zwichnięte godziny wiodą jeszcze wprawdzie do wieczora, do jutrzejszego rana, ale zamiast w Paryżu, oglądałoby się je kolejno w owych miastach, przez które pociąg przejeżdża i między któremi pozwalał nam wybierać; zatrzymywał się bowiem w Bayeux, w Coutances, w Vitré, w Questambert, w Pontorson, w Balbec, w Lannion, w Lamballe, w Benodet, w Pont-Aven, w Quimperlé, i posuwał się wspaniale obciążony imionami, które mi ofiarowywał i między któremi nie umiałbym wybrać, niezdolny poświęcić którekolwiek z nich. Ale nawet nie czekając tego pociągu, byłbym mógł, ubrawszy się spiesznie, jechać jeszcze tego wieczora, gdyby rodzice mi pozwolili.

183