Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 03.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

często wymawiał dotąd, nie cierpiąc przy tem zbytnio, bo jego inteligencja zamykała w nich tylko oschłe wyciągi z przeszłości, Swann odnalazł wszystko, co utrwaliło na zawsze swoistą i lotną esencję tego utraconego szczęścia. Ujrzał wszystko: śnieżne i kędzierzawe płatki złocieni, które mu Odeta rzuciła do powozu, które przyciskał do ust; adres Maison Dorée na liście, gdzie wyczytał: „Ręka mi drży, kiedy piszę do pana”; ściągnięcie brwi Odety, kiedy mówiła z błagalną twarzą: „czy nie za długo każe mi pan czekać na ten znak?” Poczuł zapach żelazka fryzjera, który podczesywał go „na jeża”, podczas gdy Lorédan szedł po młodą gryzetkę; ulewy, które spadały tak często owej wiosny, mroźne powroty powozem, przy blasku księżyca, wszystkie oczka nawyków myśli, klimatycznych wrażeń, naskórkowych wspomnień, rozciągających na szeregu tygodni jednostajną sieć, w którą ciało jego dostało się znowu.
W owej dobie Swann zaspakajał rozkoszną ciekawość, poznając słodycze ludzi żyjących miłością. Sądził, że potrafi zatrzymać się na tem; że nie będzie musiał poznać ich cierpień; jakże małą rzeczą był dlań teraz urok Odety, wobec tej straszliwej grozy, która poszerzała ten urok niby mglistą otęczą; wobec tego olbrzymiego niepokoju, że nie wie w każdej chwili co Odeta robi, że nie posiada jej

117