Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 02.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



Wracaliśmy zawsze wcześnie ze spaceru, aby móc przed obiadem wstąpić do cioci Leonji. Z początkiem sezonu, kiedy dzień kończy się rychło, skorośmy przybywali na ulicę Św. Ducha, widać było jeszcze odblask zachodu na szybach i wstążkę purpury wzdłuż lasów Kalwarji, odbijającą się dalej w stawie. Czerwień ta, kojarząca się często z dość żywym chłodem, łączyła się w moim umyśle z czerwonością ognia, na którym piekło się kurczę, wróżące mi — po poetycznej przyjemności przechadzki — rozkosz łakomstwa, ciepła i spoczynku. W lecie natomiast, kiedyśmy wracali, słońce nie zachodziło jeszcze; podczas wizyty u cioci Leonji, światło jego zniżało się i dotykało okna, więzgło między portjerami a firanką — rozszczepione, rozgałęzione, przefiltrowane — inkrustując kawałeczkami złota cytrynowe drzewo komody, sącząc się z ukosa na pokój, delikatne niby w zaroślach leśnych. Ale, w pewne bardzo rzadkie dni, za naszym powrotem, oddawna już komoda straciła swoje przelotne inkrustacje; kiedyśmy wchodzili w ulicę św. Ducha, nie widać już było na szybach nic z blasków zachodu; staw u stóp Kal-

5