Przejdź do zawartości

Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 02.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kiedy będę mógł żyć wedle upodobania — wioślarza, który, porzuciwszy wiosło, położył się na wznak na dnie łodzi, i pozwalając jej płynąć z prądem, widząc tylko niebo przepływające nad nim zwolna, miał na swojej twarzy przedsmak szczęścia i spokoju.
Siadaliśmy wśród irysów nad wodą. Na świątecznem niebie wędrowała zwolna leniwa chmura. Chwilami, nękany nudą, karp wychylał się z trwożnym oddechem. Była to godzina podwieczorku. Nim ruszyliśmy dalej, zasiadywaliśmy się długo na trawie zajadając owoce, chleb i czekoladę, podczas gdy dochodziły nas horyzontalne, zwątlone ale gęste jeszcze i metaliczne dźwięki dzwonu św. Hilarego: nie zmieszane z powietrzem które przebiegały tak długo, żłobione kolejną wibracją wszystkich swoich dźwięcznych linij, drgały, ocierając się o kwiaty, u naszych stóp.
Czasem, na brzegu okolonym drzewami, spotykaliśmy jakiś dworek „dla letników”, samotny, odludny, nie widzący ze świata nic prócz rzeki, która opływała jego stopy. Młoda kobieta, której zamyślone rysy i wykwintny woal wyraźnie nie były tutejsze, przybyła z pewnością, wedle utartego wyrażenia, „zagrzebać się” tam, kosztować owej gorzkiej przyjemności, że jej imię, imię zwłaszcza tego, którego serca nie umiała zatrzymać, są tam

64