Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 02.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzeźbionych, zdawała się mieć ten cel, aby, przez zestawienie z naturą, pomóc ocenić prawdę dzieła sztuki.
Przed nami, w oddali — ziemia obiecana lub przeklęta, — widniało Roussainville, w którego mury nigdy nie wstąpiłem; Roussainville, to, kiedy deszcz dla nas już ustał, dalej karcone niby biblijna wioska wszystkiemi grotami burzy, z ukosa smagającemi siedziby jego mieszkańców; to znów już rozgrzeszone przez Boga Ojca, który słał ku niemu, niby promienie monstrancji, nierówne, postrzępione, złote łodygi powracającego słońca.
Czasem pogoda była zupełnie beznadziejna, trzeba było wracać i siedzieć w domu. Tu i ówdzie, w oddali, we wsi którą ciemność i wilgoć czyniły podobną morzu, pojedyńcze domy, uczepione pagórka tonącego w nocy i w wodzie, błyszczały niby małe statki, gdy zwiną żagle i trwają bez ruchu całą noc na pełnem morzu. Ale co znaczył deszcz, co znaczyła burza! W lecie, słota jest jedynie przelotnym, powierzchownym kaprysem podskórnej i ciągłej pogody, bardzo różnej od niestałej i dorywczej pogody zimowej. Pogoda letnia, przeciwnie, rozgoszczona na ziemi, utrwalona w gęstych liściach, na które deszcz może ściekać nie naruszając ich trwałej radości, wywiesza na cały sezon, nawet w uliczkach wiejskich, swoje fioletowe lub białe jedwabne fla-

35