Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 02.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jest sztuczna, nie jest ludzkim przemysłem, ale że to natura wyraziła ją samorzutnie ze szczerością wiejskiej robotnicy pracującej dla ołtarza, przeładowując krzew owemi różyczkami o tonie zbyt słodkim, zbyt prowincjonalno-pompadour.
U szczytu gałęzi — niby róże w doniczkach okrytych koronkowym papierem, których wątłe race zapalają się na ołtarzu w wielkie święta — roiło się mnóstwo pączków o bledszym odcieniu; rozchylając się, ukazywały, niby na dnie puharu z różowego marmuru, krwawą czerwień, i zdradzały, bardziej jeszcze niż kwiaty, swoistą, nieodpartą esencję tego głogu, który gdziekolwiek pączkował, gdziekolwiek miał zakwitnąć, nie mógł tego uczynić inaczej niż różowo. Wpleciony w żywopłot, ale równie od niego odmienny jak młoda odświętnie ubrana dziewczyna pośród osób w zwykłem odzieniu mających zostać w domu, całkowicie gotowy do majowego nabożeństwa, którego już zdawał się stanowić cząstkę, błyszczał ten krzew katolicki i uroczy, uśmiechając się w swojej świeżej różowej sukni.
Poprzez żywopłot widać było w parku aleję obsadzoną jaśminami, bratkami i werweną; lewkonje otwierały swoje świeże torebki, o różowym kolorze pachnącym i zblakłym jak stara skóra kordowańska; podczas gdy na ścieżce zielono pomalowany długi wąż do polewania roztaczał swoje skręty,

16