Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 02.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rubinami, sąsiadującego na kominku z nefrytową ropuchą, Odeta udawała naprzemian, że się boi złośliwości potworów, lub że się śmieje z ich pociesznych kształtów; że się rumieni z nieskromności kwiatów i że odczuwa nieprzepartą chęć uściskania dromadera i ropuchy, które nazywała „pieszczochami”. I te mizdrzenia kontrastowały ze szczerością niektórych dewocyj Odety, zwłaszcza do Matki Boskiej z Laghet, która ją niegdyś, kiedy mieszkała w Nizzy, wyleczyła ze śmiertelnej choroby i której złoty medalik zawsze nosiła na sobie, przypisując mu bezgraniczną władzę.
Odeta przyrządziła Swannowi „jego” herbatę, spytała: „Z cytryną czy ze śmietanką?”, a kiedy odpowiedział: „ze śmietanką”, dodała, śmiejąc się: „Cień obłoczka!” I kiedy mu herbata smakowała, rzekła: „Widzi pan, że ja wiem co pan lubi”.
Ta herbata wydała się w istocie Swannowi czemś równie szacownem jak samej Odecie; miłość zaś tak bardzo pragnie znaleźć dla siebie usprawiedliwienie, rękojmię trwałości, że szuka ich nawet w przyjemnościach, które przeciwnie bez niej nie byłyby przyjemnością i które kończą się z nią razem. I tak, kiedy Swann pożegnał Odetę o siódmej aby jechać przebrać się do domu, całą drogę powtarzał sobie w powozie, nie mogąc powstrzymać radości, jaką mu sprawiło to popołudnie:

150