Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 02.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A malarz rzekł do doktora jowialnie:
— To pana często chwyta?
Zazwyczaj, raz otrzymawszy wyjaśnienie, Cottard powiadał: „A! dobrze, dobrze, rozumiem”, i uspokajał się. Ale tym razem, ostatnie słowa Swanna, zamiast mu przynieść zwykłe ukojenie, doprowadziły go do szczytu zdumienia, iż człowiek z którym je obiad, który nie posiada ani oficjalnego stanowiska ani żadnego dostojeństwa, styka się z głową państwa.
— Jakto: tak, u pana Grévy? Pan zna pana Grévy? — rzekł do Swanna z tępą i niedowierzającą miną gwardzisty, któremu nieznajomy facet powiada że się chce widzieć z prezydentem Republiki i który, zgadując z tych słów „z kim ma do czynienia” (jak powiadają dzienniki), upewnia biednego warjata iż będzie natychmiast przyjęty, kierując go do specjalnej infirmerji policyjnej.
— Znam go trochę, mamy wspólnych przyjaciół (nie śmiał powiedzieć, że mówi o księciu Walji); zresztą on bardzo łatwo zaprasza. Upewniam pana, że te śniadania nie są w niczem specjalnie zabawne; są zresztą bardzo proste, niema nigdy przy stole więcej niż osiem osób, — odparł Swann, który starał się zatrzeć to, co się doktorowi mogło wydawać zbyt świetne w jego stosunkach z prezydentem Republiki.

141