Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 02.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ma, moglibyśmy iść koło parku, toby nam skróciło drogę.
Zatrzymaliśmy się chwilę koło sztachet. Czas bzów miał się ku końcowi; niektóre tryskały jeszcze w wysokich fioletowych świecznikach delikatnemi pękami kwiatów, ale w wielu partjach, gdzie niespełna przed tygodniem rozbryzgiwała się jeszcze ich wonna piana, obecnie piana ta skurczona i zczerniała, więdła pusta, sucha i bez zapachu. Dziadek pokazywał ojcu zmiany zaszłe w okolicy od czasu owej sławnej przechadzki ze starym Swannem w dniu śmierci jego żony, i skorzystał ze sposobności, aby opowiedzieć to zdarzenie jeszcze raz.
Na wprost nas, obsadzona nasturcjami aleja wspinała się pod górę, w pełnem słońcu, do pałacyku. Na prawo znowuż, park rozciągał się płasko. Sadzawkę, spowitą cieniem wielkich drzew, wykopali rodzice Swanna; ale, nawet w swoich najsztuczniejszych tworach, zawsze człowiek pracuje na podłożu natury; niektóre miejsca zawsze narzucają otoczeniu swoją władzę, przybierają swoje odwieczne godła zarówno w parku, jak gdzieś zdala od wszelkiej ludzkiej interwencji: samotność otacza je wszędzie, wyłania się z ich charakteru, góruje nad dziełem ludzi. I tak, u stóp alei biegnącej ponad sztucznym stawem, utworzył się z dwóch rzędów niezapominajek i barwinku jakby naturalny

10