Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 01.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ją przemykającą kolejno po wszystkich bruzdach nieba, migającą we wszystkich kierunkach swoim blaszanym kogutkiem, mówił do nas: „No, bierzcie pledy, jesteśmy już”. I na jednym z największych spacerów jaki robiliśmy w Combray, było miejsce, gdzie wąska droga wychodziła nagle na ogromną płaszczyznę, zamkniętą na widnokręgu nierówną linją lasów, nad któremi górowało jedynie ostrze wieży Św. Hilarego, ale tak cienkie, tak różowe, że zdawało się nakreślone na niebie paznokciem, któryby chciał owemu krajobrazowi, dziełu czystej natury, dać lekkie znamię sztuki, jedyny ślad ludzki. Kiedy, bardziej zbliska, można było ujrzeć resztkę kwadratowej i nawpół zburzonej wieży, która, niższa, wznosiła się obok tamtej, uderzał oko zwłaszcza rdzawy i ciemny kolor kamieni; i w mglisty ranek jesienny, wznosząca się ponad burzliwy fiolet winnic, wydawała się niby purpurowa ruina koloru dzikiego wina.
Często, kiedyśmy wracali, babka zatrzymywała mnie na rynku, aby popatrzyć na wieżę. Z okien, pomieszczonych po dwa, jedne nad drugiemi, z zachowaniem owej celnej i oryginalnej proporcji, która użycza piękności i godności nietylko twarzom ludzkim, wieża wypuszczała w regularnych odstępach chmary wron. Przez chwilę krążyły kracząc, jakgdyby stare kamienie, które pozwalały im

128