Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 01.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z tego kościoła coś całkowicie odmiennego od reszty miasta. Budowla ta, zajmująca, aby tak rzec, przestrzeń o czterech wymiarach — czwartym wymiarem jest Czas — rozwijała poprzez wieki swoją nawę, która, od przęsła do przęsła, od kaplicy do kaplicy, zdawała się zwyciężać i przebywać nietylko kilka metrów, ale kolejne epoki, z których wychodziła zwycięsko: ukrywała szorstki i dziki wiek XI w grubości swoich murów, skąd wyzierał, ze swemi ciężkiemi łukami zamurowanemi i oślepionemi przez masywne orcele, jedynie głębokiem wcięciem, jakie w pobliżu kruchty żłobiły schody na dzwonnicę; wiek nawet tam zamaskowany wdzięcznemi gotyckiemi arkadami, które cisnęły się przed nim zalotnie, niby starsze siostry, stające z uśmiechem przed młodym bratem, nieokrzesanym, burkliwym i źle ubranym, aby go zasłonić obcym. Kościół ten wznosił do nieba ponad rynek swoją wieżę, która widziała świętego Ludwika i zdawała się patrzeć nań jeszcze, a zanurzał się ze swoją kryptą w noc merowinjańską. Prowadząc nas po omacku pod mrocznem sklepieniem, potężnie unerwionem niby błona olbrzymiego kamiennego nietoperza, Teodor i jego siostra oświecali nam świecą grób małej wnuczki Sigberta, na którym głęboka bruzda — niby ślad kopalnego zwierza — wyżłobiona była, powiadają, „przez kryształową lampę, kie-

125