Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 01.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzieć w rozmowie: „to mnie obudziło”, albo „śniło mi się, że...” czerwieniła się i poprawiała się szybko.)
Po chwili wchodziłem, aby ją uściskać; Franciszka zaparzała jej herbatę, lub, jeżeli ciocia czuła się bardziej nerwowa, żądała zamiast herbaty ziółek. Mnie przypadało wtedy nasypać z papierowej torebki na talerz dawkę kwiatu lipowego, którą trzeba było wsypać do wrzącej wody. Wyschłe łodygi gięły się w fantastyczną siatkę, w której oczkach otwierały się blade kwiaty, jakgdyby je ułożył artysta, jakgdyby im dał najbardziej malownicze kształty. Liście, straciwszy lub odmieniwszy swój wygląd, przybrały postać najrozmaitszych przedmiotów: przejrzystego skrzydła muchy, lewej strony etykietki, płatka róży, ale wszystko jakby zgniecione, zbite, lub splecione niby przy budowie gniazda. Tysiąc bezużytecznych szczególików — urocza rozrzutność aptekarza — któreby usunięto przy fabrycznej robocie, dawały mi — niby w książce, w której z zachwytem spotyka się nazwisko znajomej osoby — lubą świadomość, że to są naprawdę szypułki prawdziwych lip, takich jak te które rosły w alei Dworcowej; że są rozmaite właśnie dlatego; że to nie są imitacje ale one same, i że się zestarzały. I ponieważ każdy nowy kształt był tylko przeobrażeniem dawnego, w drobnych szarych kulkach pozna-

108