Strona:Mali mężczyźni.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jemnie spędził ranek w pokoju pani Bhaer, która czytała mu powieści, uczyła go hymnu, a potém dała mu obrazki do przeglądania.
„To mój niedzielny gabinet,“ rzekła pokazując mu półki, na których leżały książki z rycinami, pudełka pełne farb, łamigłówki architektoniczne i materyały do pisania listów. „Chcę, żeby moi chłopcy lubili niedzielę i żeby to był cichy, przyjemny dzień, w którym wypoczywając po zwykłych pracach i głośnych zabawach, mogą jednak używać spokojnych rozrywek, i w prosty sposób uczyć się daleko ważniejszych rzeczy od tych, jakie bywają wykładane w szkole. Rozumiesz mnie?“ zapytała, śledząc uważną twarz Alfreda.
„To zapewne znaczy, że się uczą być dobrymi,“ rzekł po chwilce namysłu.
„Tak, i mieć w tém zamiłowanie. Przyznaję, że czasami bywa to ciężką pracą, ale wzajemnie dopomagamy i radzimy sobie. Oto jeden z moich sposobów,“ rzekła, pokazując mu grubą księgę na wpół zapisaną i otworzyła na stronnicy, gdzie u góry był jeden wyraz tylko.
„Jakto, moje imię?“ zawołał Alfred ze zdumieniem i z ciekawością.
„Tak, dla każdego z chłopców mam stronnicę, zapisuję cały tydzień jak postępował, a w niedzielę wieczorem pokazuję mu sprawozdanie. Jeżeli złe, jestem smutna i zawiedziona; jeżeli dobre, tom uradowana i dumna; ale w każdym razie chłopcy wiedzą, że pragnę im dopomódz, i usiłują jak najlepiéj zachowywać się, przez wzgląd na mnie i na ojca Bhaer.“
„Spodziewam się!“ zawołał Alfred, i zdjęty ciekawością, rzucił okiem na imię Tomka, naprzeciwko swego.