Strona:Mali mężczyźni.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

„I to mają być wzorowe dzieci?“ rzekł pan Laurence, śmiejąc się z przechwałki pani Bhaer, że Andzia robi postępy.
„Śmiéj się, ja jednak będę robić swoje, i odpowiem ci słowami twego profesora z kollegium: chociażby się nawet praktyka nie powiodła, to zasady zostaną.“
„Obawiam się, czy przykład Andzi nie oddziała raczéj na Stokrotkę. Patrzno, moja księżniczka zupełnie zapomniała o swéj godności i wrzeszczy niegorzéj od innych. Co to znaczy, moje panny?“ zawołał, ratując córeczkę od niezawodnego wypadku, bo cztery rumaki rwały się i wierzgały, jak szalone, ona zaś siedziała, wywijając dużym biczem.
„Ścigaliśmy się i ja wygrałam!“ zawołała Andzia.
„Ja także byłabym prędzéj biegła, tylkom się bała o Becię,“ wykrzyknęła Stokrotka.
„Hej, nuże!“ popędzała księżniczka, i tak zakręciła biczem, że się aż konie puściły cwałem.
„Moje drogie dziecko, uciekaj od téj zgrai, póki cię nie zepsuje. — Bądź zdrowa, Ludko! Drugą razą spodziéwam się zastać chłopców przy cérowaniu.“
„Niczém nie dam się zrazić. Mnie się zawsze nie wiedzie z początku i dopiéro późniéj, dobry skutek wieńczy me trudy. — Ucałuj Amelkę i kochaną mamę!“ wołała pani Ludwika za odjeżdżającym powozem.
„Wielki był ruch cały tydzień około wozowni, i roboty szybko postępowały, mimo ciągłych zapytań i rad, niecierpliwych chłopców. Stary Gibbs tracił głowę, lecz nie ustawał w pracy i w piątek wieczorem, wszystko było gotowe. Dach został naprawiony, półki porobione, ściany wybielone, z tyłu wybite wielkie okno, przez które wnikało dużo słońca i przedstawiał się piękny widok na strumyk, łąki i dalekie