Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się na swój zwykły sejmik poranny za szopą, oblepiła sterczącą tam gruszę. Zebranie było burzliwe; jak skłócone przekupki ptaki świegotały tak zawzięcie, że spędziły sen z oczu Wiktora, przed którym stanął cały szereg kwestyj: Czemu nie pojawił się Lis? Co się z nim stało? Czy Gronosky’ego nie przydybano? I cały plan rozwiał się w nicość?
Dzień dźwigał się szary, ospały. Łysnął siwem okiem na zadeszczone łąki, na rozmiękłe pola, spatrolował wszystko wzrokiem starego, znużonego stróża, którego nic nie dziwi, nic nie obchodzi. Cisnął na ziemię garść promieni, jakby z obowiązku, zasłonił oblicze gazą wilgoci i, jeszcze senliwością trapion, zastygł w bezmiarch znieczulenia.
Po głębokim namyśle Wiktor oderwał się od legowiska i upewniwszy się, że ma w kieszeni browning, wyjrzał na podwórze i wysunął się z wozowni cichuteńko. Nie zbudziwszy psa, dotarł na palcach do ściany gospody, z której wyzierały trzy okna izby karczemnej, mocno zasłonięte okiennicami. Mimo to przez boczne szpary i wycięte górą otwory w kształcie serca sączyło się światło.
Wiktor przycisnął ucho do okiennicy. Nic. Milczenie. Myślał przeto, jakby bez szelestu wspiąć się i przez owe serca zajrzeć w głąb oświetlonego pokoju, gdy pies warknął w budzie, zajazgotał raz i drugi. Dreszcz lęku przeszył porucznika. Strzeliło mu do głowy, by wskoczyć na motocykl i prysnąć jak najprędzej do lasku ścieżką, widzialną w części z przed gospody. Jeśli na zajeździe nie było nikogo, droga ta była bezpieczna. Chciał zatem pośpieszyć do wozowni, jednakże w tym momencie wyszedł z poza frontowego węgła domu żandarm: tęgi, siwawy sierżant Krall, wściekłym psem zwany.
Upiorowe spojrzenie ugodziło w Wiktora. Aby steroryzować cyklistę, którego zdradzał skórzany kubrak, żandarm sięgnął po rewolwer. Aliści nie